Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Brühl tom 1 082.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdybym śmiał, przeklinałbym was i dzień i godzinę, w któréj widziałem was po raz pierwszy — mówił czule Brühl — ale spójrzę i jestem złamany. Macie nademną władzę?
— Ale czy ja mam? — odwracając się i spoglądając ku niemu chłodno odezwała się kobiéta.
— Potrzebujęż przysięgać i na co się zdała moja przysięga wam, gdy innemu przysięgłaś przed ołtarzem.
— Ja nie potrzebuję przysięgi — odparła spokojnie kobiéta — ja chcę przekonania, a tego często i przysięga nie daje.
Patrzyła nań długo.
— Moja miłość...
Kobiéta przerwała mu uśmiechem.
— Brühl — rzekła — wierzę, że kochałeś się we mnie. Cóż dziwnego, miałam młodość, imię i przyszłość dla tego, któremu dostać się miała ręka moja; ale to mogła być taka miłość, jakie widujemy co dnia, rozpłomienione o świcie a gasnące wieczorem. Ja takiéj nie chcę.
— Moja dała wam dowody trwałości — mówił Brühl żywo — zaczęła się w dzieciństwie, a nie skończyła, gdy jéj odebrałaś nadzieję; odpychana wracała, wzgardzona trwa.
— Miłość to, czy ambicya? — spytała kobieta — w tobie, Brühl, ambicya wszystkiém włada.
Zamilkł nieco Brühl i potrząsł głową.
— Nie przeczę, że nie mogąc być szczęśliwym, chcę teraz być, choćby strasznym i silnym.
Maska nań popatrzała, sparła się na łokciu i powoli mówić zaczęła:
— Nie wiemy, co przyszłość chowa. Czekaj, bądź mi wiernym. Będę z tobą szczera: miałam słabość do ciebie, z tobąbym była szczęśliwą; jedne mamy myśli i charakter, ale tak lepiéj... mąż i żona, to pojedynkujący się na śmierć wrogowie: my możemy być sobie przyjaciółmi wiernemi.