Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 195.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na widok ich pobladło i zarumieniło się lice ojcowskie, chciałby się był rzucić ku nim, aby raz jeszcze dzieci uczuć przy sobie, ale dziadowskiéj trumny nie godziło mu się opuścić...
Choć drżały pod nim nogi, musiał iść daléj.
Dokoła, mimo śpiewu i płaczu, szmer coraz głośniejszy było słychać, odbijający się w sercu Mszczuja, to strachem jakimś, to nadzieją. W tłumach czuć było i oburzenie na zuchwalstwo, z jakiém Boleszczyce się pokazać tu śmieli, i radość z ich ocalenia i przybycia. W mnogiéj rozrodzonéj rodzinie jedni byli za niémi, drudzy przeciwko nim.
Starszyzna prawie cała, sądziła ich nielitościwie a srogo, za to, że władzy ojcowskiéj i dziadowskiéj nie poszanowali; młodzież litowała się nad niemi i czuła, że poświęcenie się dla nieszczęśliwego króla, wiara dotrzymana mu — to co ucierpieli dlań, mogło im wyjednać przebaczenie. Głośniéj jednak słychać było oburzenie i szmery niechętne, niż objawy życzliwe. Nikt nie skinął na nich, aby pozsiadali z koni i z orszakiem się połączyli, nikt się nie zdawał ich widzieć, ani troszczyć niemi.
Sześciu Boleszczyców, jak stali na koniach szeregiem nad drogą, tak pominięci, nie powitani, wzgardzeni pozostali sami jedni.
Dopiero, gdy przepłynął tłum cały i czeladź szła, a parobcy dworscy, oni téż na drogę wje-