Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 171.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oblanego potém, anioły na skrzydłach wniosły do niebieskich przybytków wiekuistéj chwały!
Król głową potrząsł, i spytał.
— A — ta krew? ta krew?
— Łzy zmywają krew nawet — odparł O. Otton — a jedna łza unosi z sobą potoki... lecz trzeba aby z głębin serca trysnęła.
Bolesław milczał i jakby już nie słuchał mnicha, począł:
— Ludzie psów nie warci! Słyszysz klecho. Psy pozdychały dla mnie, a ludzie opuścili wszyscy. Nie mogę powrócić do ludzi, ani do świata, ani do państwa mojego, ani w tę gościnę węgierską, z któréj mnie kosemi oczyma pędzą — mnie, com posadził tego słomianego króla na tronie, com państwo jego mógł wziąć i trzymać, mnie!! — Nie — tu zdychać trzeba...
Pochylił się ku O. Ottonowi.
— Daj mi jakiego jadu, trucizny, takiéj żeby duszę wypędziła z ciała jak strzałę z łuku; dam ci...
Tu począł się oglądać po sobie.
— A! nie mam ci co dać — chyba miecz ten na którym przyschła krew twojego brata. Nie mam nic, rozdałem wszystko. Daj jadu przez miłosierdzie, słyszysz, daj jadu, bo cię zabiję — jadu! jadu mi daj!
Podnosił głos i sunął się ku mnichowi, który cicho rzekł tylko.