Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 2 166.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śpieszył do ust przyłożyć wycieńczonemu, który jeszcze poruszyć się nie mógł. Ostróżnie po kilka kropel wlewał mu w zaschłe wargi, i natychmiast prawie życie wracać zaczęło. Głowa się dźwignęła pierwsza, ręka rozprostowała, i myśliwiec siadł zwolna, opierając o pień, który miał za sobą. Źrenice jego ani na chwilę nie schodziły z tego co go ratował.
Mówić czy nie mógł, czy nie chciał jeszcze... Gdy po raz drugi czy trzeci O. Otton flaszeczkę swą do ust mu przyłożył, oczy się jego zapaliły, drgnął i ręką odpychając go zlekka, wołać począł głosem ochrypłym.
— Klecha! jadem poi! klecha...
Nic nie odpowiadając na to Otton, potrząsł tylko głową smutnie.
— Znasz ty mnie? odezwał się głośniéj nieznajomy.
Na to pytanie O. Otton nie rychło się zebrał na odpowiedź, głowę spuścił, zamyślił, blada jego twarz oblekła się jakby dziewiczym rumieńcem, gwałt widocznie zadawał sobie — i rzekł cicho.
— Nie.
Nieznajomy zdumiał się i patrzał nań brwi marszcząc. Zwolna oczy jego zeszły z mnicha i błądzić poczęły dokoła po lesie, padły na psy, potém się potoczyły po drzewach i okolicy.
— Nie znasz mnie! rzekł jakby sam do siebie — a pocoś mnie do życia ocucił? — Klecho!