Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 202.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żadna z nich nie śmiała. Z głową pochyloną, poprawiwszy swoich rąbków, tak, aby jéj oczy, a może łzy co z nich biegły, zakryły — stała Wielisława pokorna jak pierwsza służebnica swego pana; stara Dobrogniewa śmieléj nieco spoglądała ku niemu, lecz i dla niéj był on więcéj królem niż dziecięciem.
Bolesław zbliżył się ku niéj z zapytaniem czy nie potrzebowała czego, czy ludzie byli posłuszni, czy posługi nie brakło, czy miała pozdrowienie od swoich? Z czułością ręce ku niemu wyciągnąwszy dziękowała staruszka i poczęła go błogosławić, ale łzy jéj przerwały mowę. W téj chwili przez uchyloną nieco zasłonę wyjrzał Mieszek, na którego babka skinęła i wbiegł chłopak, stając przy niéj na oczach ojca.
Bolesław spojrzał nań, rękę, po którą dziecię sięgnęło, dał do pocałowania i zabrał się do wyjścia. U drzwi żegnała go pokłonami królowa i przeprowadzała długo oczyma smutnémi.
Szybkim krokiem wybiegł Bolesław z niewieścich teremów, w których mu ciężko było oddychać; lecz dzień to był, co mu nie dawał chwili spokoju. Na drugiém podwórcu, do którego furtę pacholę mu otwarło, ujrzał orszak przybyłych, na widok którego zatrzymał się, nie okazując wcale, by mu był miłym.
Skromnie odziany dwór otaczał właśnie z konia zsiadającego mężczyznę młodego jeszcze, któ-