Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 119.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wszy, w powietrze go wyrzucały, racicami i rogami mordując mściwie ludzi.
Z oszczepem na żubra samemu się rzucić, z mieczykiem na dzika, z toporkiem na niedźwiedzia nie było dlań nowiną.
Próżno go naówczas chcieć było powstrzymać, bo i człowieka coby go hamował ubić był gotów.
Ogromne psy królewskie, stróże najwierniejsze, nie bardzo się komu do sypialni zbliżyć dawały, a na skinienie jego człekaby rozszarpać były gotowe. Miał z nich straż czujną i straszną, we dnie i w nocy, lepszą od tych jaką ludzie sprawiali.
Byle się co w przyległéj ruszyło komorze, podnosiły głowy i warczały na drzwi patrząc, jakby poskoczyć chciały, aż je król głosem groźnym hamować musiał.
Sprawiano tym ulubieńcom czasem w podwórcach łowy, gdy żywcem dzika, jelenia lub niedźwiedzia ujęto. Zamykano naówczas bramy, stawali ludzie z oszczepami, wypuszczano zwierza z kleci i król się sam za nim tuż uganiał. Nieraz się trafiało, że gnany i ścigany zwierz, dopadłszy do wałów, ostrokoły przesadzał, skakał z góry, a nawet uchodził, czasem na słabszego parobka wpadłszy rozdarł go i zdusił nim dobieżono.
Te krwawe zabawy ulubione były panu.
Dnia tego król i zmęczony był i gniewny, patrzał w powałę, brwi marszczył, pięścią bił