Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 076.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mścisław słuchając zżymał się ciągle.
— Co prawisz! przerwał — twoja pierwsza!! Ani ta ani żadna inna do Krysty się nie równa! Takiej jak ona drugiéj nie było i nie ma jak świat szeroki. I oczy i głos i ruch i uśmiech — tylko by przy niéj siedzieć, patrzeć na nią — albo umierać.
— Lubczyku mu dała i oszalał! szepnął Dryja. Czarownica baba!
— Zwijcie mnie szalonym, a przez miłosierdzie pomóżcie! wołał Mścisław, — nie, to się gdzie na gałęzi powieszę, albo z kamieniem u szyi pójdę do wody. Po co mi życie! Głowy dla mnie nastawiać nie potrzebujecie, podeprzyjcie zdaleka! osłońcie! Ludzi orężnych kilkunastu dosyć... Na Kleparzu, na Wąwole, na Stradomiu staniemy pod noc, gdzie ja mam gospodę pewną — ludzie téż swoi, na zamku mi rękę dadzą... Pochwycimy ją, a wziąwszy między siebie, gdy się lasami ku Czechom rzucimy, żeby stu za nami puścił, ani wytropi, ani dogoni. Znajdą się tacy co mu fałszywą drogę skażą. Ja myślałem o wszystkiém!
— A, no, a no — rzekł w końcu Dryja — jakby na pocieszenie biednego człowieka, gdy na pobratymstwo zaklinasz, choćby karku nastawić przyszło, trudno odmawiać — myśl jeno wprzódy dobrze o sobie, bo czyja głowa najprędzéj zapłaci, to twoja, jeżeli w ucieczce ułapią.