Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Boleszczyce tom 1 067.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie byłoby ich, byliby Rusini i Pieczyngi, coby nas gorzéj jeszcze dusili; krzyknął z tłumu nieustępujący Kaniowa.
— Dusiliby a nie gorzéj — zawrzał Topor. Z cudzéj ręki cierpieć niczém jest, od swoich to już ostatnia zguba.
— Ani oni winni, ni kto kolwiek inny, wtrącił Doliwa, który stał milczący oszczepem się podparłszy — winien on, on sam... Jaki pan taki sługa. Sługa pana nie czyni, a pan sobie urabia służkę, jakiego mieć chce. Winien on...
— On winien! on! zaczęto powtarzać żywo dokoła. — On winien!
— Ukojcie się, ukojcie — przerwał Biskup. — Nie chronię go ani oczyszczam, do cierpliwości skłaniam tylko, azali się nie upamięta. Chodziłem doń raz, gdy z Kijowa przypadł gniewny, grożąc pomstą i śmiercią — chodziłem nadaremnie, pójdę jeszcze i chodzić nie przestanę... Nie usłuchali rady i napomnienia, będzieli gorzéj niż jest — ujrzemy co naówczas czynić mamy.
Tak Biskup starał się niespokojne, rozgorączkowane głowy i serca skłonić do cierpliwości i pomiarkowania. Miasto ukojenia jednak, zgromadzenie w którém każdy się z żalem rozwodził, coraz więcéj na jaw dobywając samowoli — podrażniło wszystkich i wzburzyło.
Gniéw wybuchał gwałtowniéj coraz, rosnąc gniewy pokrewnemi.