Strona:PL Józef Bliziński - Dzika różyczka.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
RÓZIA.

Pan chciałeś gwiazdki z nieba?

BRUNON.

Tak jest, małej, maleńkiej gwiazdeczki, nie odkrytej dotychczas przez astronomów, która, wyobraź pani sobie, wskutek modłów moich stała się widzialną oczom takiego zwykłego śmiertelnika jak ja (Rózia robi nieznaczny giest, kładąc palec na ustach) i teraz mruga na mnie rozkosznie.

RÓZIA.

Przepraszam, ja nie mrugam wcale.

RADOMIROWA (strofując).

Różyczko! (Radomir kręci palcem nad głową).

IZYDORA.

Róziu! a to co znowu... zanadto sobie pozwalasz.

BRUNON (z uśmiechem porozumienia).

Ależ ja nie mówiłem wcale tego o pani... broń Boże! (Rózia ściska babkę i idzie do dziadka, który na nią kiwa).

STEFAN (który ze zdziwieniem przysłuchiwał się wszystkiemu, do Brunona na stronie).

Słuchajno, co ty za komedyę grasz tutaj?... nie myśl, ażebym twoje słowa brał naseryo i wierzył w tak nagłą zmianę. W tem ukrywa się coś podejrzanego, jakiś plan piekielny, który zniweczę, choćby miało przyjść do ostateczności.

BRUNON.

Deklamujesz, jak artysta dramatyczny... aleś się zasypał. Jeżeli stało się nieporozumienie, to sameś temu winien. Czemużeś mi nigdy nie mówił, kto oni są? nic o ich prze-