Strona:PL Józef Bliziński - Dzika różyczka.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
RADOMIR.

Nie widzę mojej fajeczki, a trudno mi się bez niej obyć, bo to jeszcze obozowe przyzwyczajenie... nigdy niema kto zawołać... Kociuba!

BRUNON.

To ja poszukam tego Kociuby. (spostrzega fajkę) Albo lepiej sam usłużę panu dobrodziejowi... tu jest wszystko.

RADOMIR.

Przepraszam cię. (Brunon nakłada fajkę i podaje ogień; po chwili) Mówiliśmy o twoim dziadku... paniczyk, papinek, przywykły do wygódek... zdawało się, że pałasza nie dźwignie... a gdy ojczyzna zawołała: do szeregu!... znalazł się, panie dobrodzieju, tam, gdzie być powinien... i trzeba było widzieć, jaki był z niego żołnierz... awansował na oficera na placu boju, po świetnej szarży, w której, nie chwalący się, wybawiłem go jeżeli nie od śmierci, to od kalectwa... Za to mię poczęstował bagneciskiem jakiś piechur... prześliznęło się szczęściem tylko po kości na kolanie, ale od tego czasu utykam.. et, co tam o tem mówić, bagatela... Fajka mi zgasła...

BRUNON (podając mu ogień, do siebie).

Patrzałbym na niego i słuchał całemi godzinami.

RADOMIR (na stronie).

Jakieś poczciwe chłopczysko. (głośno) Bóg zapłać (po chwili, robi gest, jakby mu przyszła jaka myśl). A wiesz, gdzie to była ta szarża?... czekajno... zaraz!... od niejakiego czasu pamięć mi nie dopisuje... (wołając) Rózia!

BRUNON (żywo).

Pan dobrodziej życzy sobie panny Róży?

RADOMIR.

Ona wszystko wié i pamięta, jak gdyby tam była.