Strona:PL Józef Bliziński - Dzika różyczka.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IZYDORA.

To prawda.

BRUNON (na stronie).

Ach, teraz jabym im nieba przychylił.

IZYDORA.

Mówiliśmy o moich siostrzenicach... wychowałam je prawie od niemowlęctwa, bo Rózia była przy piersi, a starsza zaledwie chodzić zaczynała, gdy moja siostra a ich matka wywiezioną została wraz z mężem na wygnanie... gdzie też grób znalazła.

BRUNON (ze współczuciem).

Smutne, smutne dzieje... wyobrażam sobie boleść rodziny.

IZYDORA.

Trafiało mi się za mąż... nie poszłam, bo uważałam za obowiązek oddać się zupełnie sierotom, tym biednym ofiarom poświęcenia się dla ojczyzny... pojmujesz pan więc, czem one są dla mnie, dla nas wszystkich.

BRUNON.

O! pani, któżby tego nie zrozumiał. (całuje jej rękę; wstając, na stronie) I to brylant... tu, widzę, same brylanty... zaczynam być w obawie, czym jest ich godzien. (głośno) Wszak będę mógł mieć szczęście zobaczenia pana Radomira i jego czcigodnej małżonki...

IZYDORA.

Jeżeli panu nie spieszy się z odjazdem, bo śpią w tej chwili.

BRUNON.

Skoro już przełamałem pierwsze lody i zyskałem rozgrzeszenie z powodu mojej toalety, nie darowałbym sobie,