Strona:PL Hugo Zathey - Antologia rzymska.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz na wozie był ciężar za lekki, był taki,
Że go uczuć nie mogły Febowe rumaki.
Jako na morzu okręt niedoładowany
W różne strony wiatr miota i niosą bałwany,
Tak zwykłego ciężaru nie mając wóz Słońca,
Jakby próżny to spada, to skacze bez końca.
Gdy to poznały konie, nie pilnują śladu,
Schodzą z ubitej drogi i lecą bez ładu.
Drży Faeton i nie wie, dokąd cugle skłoni,
Nie zna drogi, i znając nie wstrzymałby koni.

Wówczas Tryony, spiekłe skwarnymi upały,
Próżno w wzbronionem morzu zanurzyć się chciały.
Wąż, najbliżej stojący lodowatej osi,
Rozmarzły, znowu jady wokoło roznosi.
I ty na straszny widok powszechnej pożogi,
Boocie, twoich wozów odstąpiłeś z trwogi.

Gdy już stanął Faeton na najwyższem niebie,
Widząc ziemię daleko, daleko od siebie,
Nagle kolana pod nim zadrżały, twarz zbladła,
Na wzrok blaskiem rażony pomroka zapadła.
Wolałby nigdy nie znać rumaków ojcowskich,
Ani się nie przyznawać do pochodzeń boskich
I jako syn Meropa żyć w świecie nieznany.
A wtem pędzą z nim konie, jak wiatr rozhukany
Łódź niesie, gdy wędrowcy bez steru, śród nocy,
Drżący, tylko się boskiej oddają pomocy.

Już znaczny przebiegł zawód, większy przebiedz trzeba.
Co czynić? Mierzy w myśli obie części nieba.
Już się wątpliwym wzrokiem obraca do wschodu,
Już na wzbronione sobie kramy zachodu,
W niedość silnej prawicy słabo trzyma wodze
I przezwiska rumaków zapomina w trwodze.
To rozsiane po niebie potwory i dziwy,
To dzikich zwierząt kształty przegląda trwożliwy
Jest miejsce, gdzie do Bliźniąt Niedźwiadek się wciska
I dwóch znaków niebieskich przytykając zblizka,
Ogonem i barkami wkracza w ich posady;
Ujrzawszy go Faeton, jak czarnymi jady
Zbryzgany, ostrem żądłem groził śmiercią srogą,
Wodze wypuszcza z ręki zimną zdjęty trwogą.

Zaledwie je na grzbietach uczuły rumaki,
Bez wściągu, przez powietrzne nieznajome szlaki
Lecą i tam wóz toczą, gdzie ich rwie pęd jazdy.
To po dzikich bezdrożach, to pod same gwiazdy,