Strona:PL Honoryusz Balzac-Komedya ludzka tom I 127.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mionym wybuchem śmiechu niby echem minionéj zabawy. Potém słychać było otwieranie drzwi, w chwili, gdy zatrzymali się, ażeby porozmawiać jeszcze między sobą, aż wreszcie je pozamykali, potém jeszcze dolatywał odgłos kroków przy łóżkach. Jakieś krzesło się przewróciło, stary woźnica zakaszlał, wreszcie i to ucichło. Ponury majestat północnéj ciszy ogarnął wszystko. Jedne gwiazdy błyszczały. Zimno przejęło ziemię. Żadna żywa istota nie przemówiła, nie poruszyła się, tylko słychać było szmer płomienia jak gdyby na to, żeby doskonaléj zrozumiałą ciszę uczynić.
Zegar w Montreuil uderzył pierwszą. W téj chwili kroki nadzwyczaj lekkie dały się słyszéć na górném piętrze. Margrabia i jego córka pewni, że zamknęli mordercę pana de Mauny, przypuścili, że to która z kobiet nie śpi jeszcze i nie zdziwili się, gdy otwarły się drzwi pokoju poprzedzającego salon.
Nagle morderca ukazał się pomiędzy niemi. Gdy osłupienie, w którém pogrążony był margrabia, żywa ciekawość jego żony i podziwienie córki pozwoliły mu dojść prawie do połowy salonu, głosem dziwnie spokojnym i melodyjnym, rzekł do generała:
— Panie, dwie godziny upływają.
— Pan tutaj! — zawołał generał — jakim sposobem?
I groźném spojrzeniem zapytywał o to żony i dzieci. Helena stanęła cała w ogniu.
— Pan — mówił daléj generał z przejęciem — pan pomiędzy nami? Tu w tém miejscu morderca krwią zbroczony? Plamisz ten obraz. Odejdź, odejdź — powtórzył gwałtownie.
Na to słowo: morderca margrabina krzyknęła. Co do Heleny zaś, słowo to zdawało się przeważać szalę jéj losu, twarz jéj nie zdradziła żadnego zdziwienia. Można było sądzić, że oczekiwała na tego człowieka. Niewyraźne myśli jéj nabrały znaczenia. Oto była kara naznaczona za jéj winy. Sądząc się równą w zbrodni temu człowiekowi, spoglądała na niego spokojnie, czuła się jego towarzyszką, jego siostrą. Widziała w tym wypadku rozkaz Boga. W kilka lat późniéj rozsądek zapewne byłby wziął górę nad wyrzutami sumienia; ale w téj chwili one doprowadzały ją do szaleństwa.
Nieznajomy wśród tego wszystkiego pozostał nieruchomy i zimny. Uśmiech pogardy zarysował się na jego licu i na szerokich purpurowych wargach.
— Nie rozumiesz pan szlachetności mego postępowania względem ciebie — odparł zwolna. — Nie chciałem nawet gołą ręką dotknąć szklanki, w któréj przyniosłeś mi wody na ugaszenie pragnienia. Nim pomyślałem nawet o tém, by obmyć ręce zbroczone krwią pod twoim dachem, odchodzę; zostawiłem tu jedynie myśl mojéj zbro-