Strona:PL Honoryusz Balzac-Komedya ludzka tom I 102.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas margrabina zrozumiała wszystko, to ją wzruszyło do tego stopnia, iż nie mogła wstrzymać się od łez.
Od téj chwili wkroczyli w niebo miłości. Niebo i piekło są-to dwa olbrzymie poemata streszczające dwie jedyne osie naszego bytu: szczęście i boleść. Czyż niebo nie pozostanie nazawsze obrazem nieskończoności naszych uczuć, czyż możemy wyobrazić je sobie inaczéj jak po szczególe, skoro szczęście jest zawsze jednakie. Tymczasem piekło posiada najróżnorodniejsze męczarnie, które możemy wcielać w poezye, bo każda z nich jest inna.
Pewnego wieczoru kochankowie sami we dwoje siedzieli w milczeniu jedno przy drugiém i spoglądali na czyste niebo, na które ostatnie promienie słoneczne rzucały barwy purpury i złota. W téj chwili dnia powolne cieniowanie schodzących blasków zdaje się budzić niektóre uczucia, namiętności mają słodsze drgania i czujemy z rozkoszą wobec tego spokoju cichnące burze wewnętrzne. Natura, pokazując niepewne obrazy szczęścia zachęca nas, byśmy go używali, skoro jest nam dostępne, lub żałowali go, gdy przeminie.
W podobnych chwilach, bogatych w zachwyty, pod kopułą blasków, których miękkie tony łączą się z wewnętrznemi harmoniami, trudno opierać się potędze pragnień serdecznych. Wówczas smutek słabnie, radość upaja a boleść przygniata. Wspaniałe cuda zachodu zachęcają wyznania, cisza staje się niebezpieczniejszą od słów i nadaje spojrzeniom potęgę i nieskończoność niebios, które się w nich odbijają. Jeśli się wówczas przemawia, najmniejsze słowo posiada moc nieprzepartą, możnaby powiedziéć, że słowa są pełne blasków a spojrzenia — purpury, bo czyż niebo nie znajduje się wówczas w nas samych, albo czyż nie czujemy się w niebiosach?...
W taki wieczór Vandenesse i Julia — od kilku dni pozwalała nazywać się w ten sposób przez człowieka, którego sama zwała Karolem — milczeli lub jeśli mówili, słowa ich odbiegały szybko od pierwotnego przedmiotu rozmowy, zapominali o znaczeniu słów, zasłuchani rozkosznie w tajemniczych myślach, jakie się pod niemi kryły. Ręka margrabiny spoczywała w ręku Vandenessa, ona oddawała mu ją nie myśląc, by wyświadczała mu łaskę.
Wychylali się razem, ażeby przypatrywać się jednemu z tych wspaniałych zachodów, w którym obłoki pełne śniegu, lodników i szarych cieni rysują się na łonach gór fantastycznych, jednemu z tych obrazów pełnemu gwałtownych kontrastów pomiędzy jaskrawością ogni i czarnemi tonami, które grają na niebie i oblekając je nieporównaną, niepojętą poezyą. Spoglądali z zachwytem na te cudne obłoczne pieluchy, wśród których co dnia odradza się słońce i które służą mu razem za wspaniały całun otaczający jego codzienne konanie.