tysięcy janczarów i kilkaset „dżamaku.“ Wielu z nich nie miało już nigdy ujrzeć stambulskich minaretów, jasnych wód Bosforu i ciemnych cyprysów cmentarnych, ale teraz biegli z zaciekłością i nadzieją pewnego zwycięstwa w sercach.
Wołodyjowski biegł, jak duch, wzdłuż murów.
— Nie strzelać! Czekać komendy! — wołał przy każdem dziale.
Dragoni z muszkietami położyli się wiankiem na blankach, dysząc zawziętością. Nastała cisza, słychać było tylko odgłos szybkiego stąpania janczarów, jak przygłuszony grzmot. Im byli bliżej, tem byli pewniejsi, że jednym zamachem ogarną oba zamki. Wielu mniemało, że resztki obrońców cofnęły się już do miasta i że na blankach pustka. Dobiegłszy do fosy, poczęli ją zarzucać faszyną, worami słomy i zarzucili ją w mgnieniu oka.
Na murach była ciągle cisza.
Lecz gdy pierwsze szeregi wstąpiły już na podściel, którą zarzuconą była fosa, w jednym wrębie blankowym huknął wystrzał z pistoletu, a jednocześnie przeraźliwy głos zawołał:
— Ognia!
I zaraz oba wyczółki i łączące je wydłużenie czołowe zaświeciły długą błyskawicą płomienia; rozległ się grzmot dział, grzechotanie samopałów i muszkietów, wrzask napastników. Jak kiedy dziryt, rzucony ręką tęgiego osacznika, uwięźnie do połowy w brzuchu niedźwiedzia, ów zwija się w kłąb, ryczy, rzuca się, miota, wypręża i znów zwija — tak właśnie skłębiły się tłumy janczarów i dżamaku. Ni jeden strzał przeciwników nie był daremny. Działa, nabite kartaczami, poprostu kładły ludzi mostem, jak wiatr gwałtowny kładzie za jednym podmuchem łan zbożowy. Ci, którzy uderzyli na wydłużenie, łączące wyczółki, znaleźli się w trzech ogniach — i ogarnięci przerażeniem, poczęli zbijać się w bezładną kupę do środka, ścieląc się tak gęstym trupem, iż tworzyły się z nich drgające wzgórza. Ketling mieszał kartaczami z dwóch dział w tej kupie, wreszcie gdy poczęli uciekać, zamknął deszczem żelaza i ołowiu wąskie ujście między wyczółkami.
Atak został na całej linii odparty, więc gdy janczarowie i dżamak, odbieżawszy fosy, uciekali, jak obłąkani, z rykiem przestrachu — w szańcach tureckich poczęto ciskać zapalone maźnice, pochodnie, oraz palić sztuczne ognie prochowe, dzień z nocy czyniące, aby uciekającym drogę oświecić i spodziewanej wycieczce pościg utrudnić.
Tymczasem pan Wołodyjowski, widząc ową kupę zamkniętą między wyczółkami, skrzyknął dragonów i spuścił się wraz z nimi ku niej. Owi nieszczęśni raz jeszcze próbowali wydostać się przez ujście, lecz Ketling zasypywał je tak okropnie, że wnet zatkało się stosem trupów, jak wał wysokim. Żywym pozostawało zginąć, bo obrońcy nie chcieli brać jeńców, więc poczęli się bronić okropnie. Tęgie chłopy, zbijając się w małe gromadki, po dwóch, trzech, do pięciu — i podpierając jeden drugiego plecami, zbrojni w dzidy, berdysze, jatagany i szable, siekli zapamiętale. Strach, przerażenie, pewność śmierci, rozpacz, zmieniły się u nich w jedno uczucie
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/371
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.