— Ha! więc acan utrzymujesz, że pies zdrajca, a wilk nie zdrajca, że wilk nie ukąsi ręki, która go gładzi i jeść mu daje? Więc to pies zdrajca? Może waćpan jeszcze i Mellechowicza będziesz bronił, a nas wszystkich zdrajcami uczynisz?
Skonfudowany w ten sposób pan Snitko otworzył szeroko oczy i usta i tak się zdumiał, że słowa przez czas jakiś przemówić nie mógł.
Tymczasem pan Muszalski, który prędkie miał zdanie, zaraz rzekł:
— Najprzód należy nam panu Bogu podziękować, iż tak haniebne praktyki się odkryły, a potem sześciu dragonów wykomenderować z Mellechowiczem i kulą w łeb!
— Potem tylko innego setnika mianować — dodał pan Nienaszyniec.
— Zdrada tak jawna, że i pomyłki być nie może.
Na to dodał Wołodyjowski.
— Najprzód należy Mellechowicza wybadać, a potem panu hetmanowi o tych praktykach dam znać, bo jako mnie pan Bogusz z Ziębic powiadał, wielce Lipkowie panu marszałkowi koronnemu na sercu leżą.
— Ale waszej mości — rzekł, zwracając się do małego rycerza pan Motowidło — całkowita względem Mellechowicza przysługuje inkwizycya, gdyż on nigdy towarzyszem nie był.
— Moje prawo znam — odparł Wołodyjowski — i nie potrzebujesz mi go waćpan przypominać.
Wtem inni poczęli wołać:
— Niechże nam stanie do oczu ów taki syn, ów przedawczyk i zdrajca!
Gromkie wołania zbudziły pana Zagłobę, który był się nieco zdrzemnął, co mu się już ustawicznie przytrafiało; więc przypomniał sobie prędko, o czem była mowa i rzekł:
— Nie, panie Snitko, miesiąc się w klejnociku zataił, ale dowcip waćpanowy jeszcze się lepiej zataił, bo ze świecą nikt go nie znajdzie. Mówić, że pies, canis fidelis, zdrajca, a wilk nie zdrajca! Pozwól asindziej! waćpan już zupełnie w piętkę gonisz!
Pan Snitko podniósł oczy do niebos, na znak, jak niewinnie cierpi, ale niechciał sprzeczką drażnić staruszka, a w tem Wołodyjowski kazał mu iść po Mellechowicza, więc wyszedł śpiesznie, kontent, że tym sposobem wymknąć się może.
Po chwili wrócił, prowadząc młodego Tatara, który widocznie nic o złowieniu Lipka jeszcze nie wiedział, bo wszedł śmiało. Smagła i piękna jego twarz wybladła wielce, ale zdrów już był i głowy nawet nie obwiązywał chustami, tylko ją przykrywał krymką z czerwonego aksamitu.
Oczy wpatrzone były w niego, jak w tęczę, on zaś skłonił się małemu rycerzowi dość nizko, reszcie kompanii dość hardo.
— Mellechowicz — rzekł Wołodyjowski, utkwiwszy w Tatara bystre swe źrenice — czy znasz pułkownika Kryczyńskiego?
Przez twarz Mellechowicza przeleciał cień nagły i groźny.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/160
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.