wicher, jak burza; rozżarzyło jej krew, jak płomień; olśniło, jak błyskawica. Ani chwili nie mogła stawić oporu tej sile, tak nielitościwie nagłej. Spokojność opuściła ją. Wola jej była jako ptak ze złamanemi skrzydłami…
Sama nie wiedziała, czy kocha Ketlinga, czy go nienawidzi i strach niezmierny ogarniał ją przed tem pytaniem; ale to czuła, że serce jej biło tak szybko tylko przez niego; że głowa myśli tak bezwładnie tylko o nim; że pełno go w niej, nad nią. I ani sposób od tego się obronić! Łatwiejby go nie kochać, niż o nim nie myśleć, bo upoiły się jego widokiem oczy, zasłuchały się w jego głos uszy, nasiąknęła nim dusza cała… Sen nie uwalniał jej od tego natrętnika, bo ledwie zamknęła oczy, natychmiast twarz jego pochylała się nad nią, szepcąc: „Wolę cię niż królestwo, niż sceptr, niż sławę, niż bogactwa…“ I głowa ta była blisko, tak blisko, że nawet w ciemności krwawe rumieńce oblewały czoło dziewczyny. Była to Rusinka o krwi gorącej, więc jakieś ognie nieznane wstawały w jej piersi, ognie, o których nie wiedziała dotąd, że istnieć mogą, a pod których żarem ogarniał ją zarazem i strach i wstyd i wielka niemoc i jakaś omdlałość, zarazem bolesna i luba. Noc nie przynosiła jej spoczynku. Opanowywało ją coraz większe zmęczenie, jakoby po pracy ciężkiej.
— Krzysiu! Krzysiu! co się z tobą dzieje! — wołała sama do siebie.
Lecz była jakby w odurzeniu i zapamiętaniu nieustającem.
Nic się jeszcze nie stało, nic nie zaszło, z Ketlingiem nie zamienili dotychczas dwóch słów na osobności, a choć myśl o nim ogarnęła ją całkowicie, przecie jakiś instynkt szeptał jej ustawicznie: „Strzeż się! Unikaj go!…“ I unikała…
O tem, że była zmówiona z Wołodyjowskim, nie myślała dotąd i to było jej szczęście; nie myślała zaś dlatego właśnie, że dotąd nic się nie stało i że nie myślała o nikim; ni o sobie, ni o innych, tylko o Ketlingu.
Ukrywała też to w duszy najgłębiej, a myśl, że nikt się tego nie domyśla, co się w niej dzieje, że nikt się nią i Ketlingiem razem nie zajmuje, przynosiła jej ulgę niemałą. Nagle słowa Basi przekonały ją, że jest inaczej, że już się ludzie na nich patrzą, że już ich łączą w myśli, że odgadują. Więc frasunek, wstyd i ból razem wzięte, przezwyciężyły jej wolę i rozpłakała się, jak małe dziecko.
Słowa Basi były jednakże dopiero początkiem tych różnych przytyków, tych znaczących spojrzeń, mrugań oczyma, potrząsań głową, tych wreszcie słów obosiecznych, które musiała znieść. Rozpoczęło się to zaraz przy obiedzie.
Pani stolnikowa jęła przenosić wzrok z niej na Ketlinga i z Ketlinga na nią, czego nie czyniła dawniej. Pan Zagłoba chrząkał znacząco. Chwilami rozmowa przerywała się niewiadomo dlaczego i nastawało milczenie, a raz w czasie takiej przerwy roztrzepana Basia zawołała na cały stół:
— Wiem coś, ale nie powiem!
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/091
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.