— Dla Boga! — zawołała pani stolnikowa. — Pewnie do stajni uciekła, a taka zgrzana… jeszcze ją zamróz chwyci. Trzeba chyba pójść za nią! Krzysiu, nie wychodź!
To rzekłszy, wyszła, i porwawszy ciepłą jubkę w sieni, biegła z nią do stajni, a za nią biegł Zagłoba, niespokojny o swego hajduczka.
Chciała wybiedz i Drohojowska, lecz mały rycerz chwycił ją za rękę.
Słyszałaś waćpanna zakaz? Nie puszczę tej ręki, póki nie wrócą.
I rzeczywiście nie puszczał. A była to ręka jakoby atłasowa miękka; panu Michałowi wydało się, że jakiś strumień ciepły przepływa z tych cienkich palców w jego kości, sprawując w nich lubość niezwykłą, więc trzymał je coraz mocniej.
Lekkie rumieńce przeleciały przez smagławą twarz Krzysi.
— Tom widzę, branka w jasyr wzięta! — rzekła.
— Ktoby taki jasyr wziął, sułtanowi nie miałby czego zazdrościć, któren i sułtan pół państwa swego chętnieby za taką oddał.
— Aleby mnie waćpan poganom nie sprzedał!
— Jakobym i duszy dyabłu nie sprzedał!
Tu pomiarkował pan Michał, że chwilowy zapał zbyt daleko go unosi, i poprawił:
— Jakobym i siostry nie sprzedał!
A Drohojowska rzekła poważnie.
— Toś waćpan utrafił. Siostrą afektem jestem dla pani stolnikowej, będę i waćpanową.
— Dziękuję z serca — rzekł pan Michał, całując jej rękę — bo mnie okrutnie pociechy potrzeba.
— Wiem, wiem! — powtórzyła panienka — jam też sierota.
Tu mała łezka stoczyła się jej z powieki i osiadła na owym puszku nad ustami.
A Wołodyjowski patrzył na łezkę, na usta lekko ocenione, wreszcie rzekł:
— Takaś waćpanna dobra, jako właśnie anioł! Już mi ulżyło!
Krzysia uśmiechnęła się słodko.
— Daj Boże waćpanu!
— Jak mi Bóg miły!
Czuł przytem mały rycerz, że gdyby powtórnie pocałował jej rękę, toby mu jeszcze bardziej ulżyło. Ale w tej chwili weszła pani Makowiecka.
— Baśka jubkę wzięła — rzekła — ale w takiej jest konfuzyi, że za nic nie chce przyjść. Pan Zagłoba ugania się za nią po całej stajni.
Jakoż Zagłoba, nie szczędząc pociech i perswazyi, nietylko się uganiał za Baśką po całej stajni, ale wyparł ją wreszcie na dwór w tej nadziei, że ją prędzej do ciepłej izby namówi. Ona umykała przed nim, powtarzając: „Otóż nie pójdę! Niech mnie zamróz chwyci! Nie pójdę! nie pójdę…“ Nakoniec, dostrzegłszy już
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/052
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.