— Wypadł od jej ciała na sień, z sieni na podwórzec i taczał się jak pijany. Tam pięści do góry podniósłszy, począł okropnym głosem wołać: „Takaż mi nagroda za moje rany, za moje trudy, za moją krew, za moją dla ojczyzny przychylność!?…“ Jedno jagnię (powiada) miałem i to mi, Panie, zabrałeś. Zbrojnego męża (powiada) powalić, któren w hardości po ziemi stąpa, godna (powiada) boskiej ręki sprawa, ale gołębia niewinnego potrafi zadusić i kot i jastrząb i kania!… i…
— Na rany boskie! — zakrzyknęła pani Andrzejowa — nie powtarzaj waść, bo nieszczęście na dom ściągniesz.
Charłamp przeżegnał się i dalej mówił:
— Myślało żołnierzysko, że się dosłużyło, a ot mu nagroda! Ha! Bóg najlepiej wie, co robi, choć tego ni rozumem ludzkim pojąć, ni sprawiedliwością ludzką odmierzyć! Zaraz tedy po owych bluźnierstwach stężał i na ziemię upadł, a ksiądz nad nim egzorcyzma odprawował, żeby sprośne duchy w niego nie wstąpiły, które mogły się na bluźnierstwa uwabić.
— Prędko-że przyszedł do siebie?
— Z godzinę leżał jak nieżywy, potem zasie się ocknął i wróciwszy do swojej kwatery, nikogo widzieć nie chciał. W czasie pogrzebu przemówiłem do niego: „Panie Michale — powiadam — miej Boga w sercu!“ On nic! Trzy dni siedziałem jeszcze w Częstochowie, bo mi go żal było odjeżdżać, alem napróżno we drzwi kołatał. Nie chciał mnie! Biłem się z myślami, co czynić, czy tentować dłużej u drzwi, czy jechać?… Jakże tak człeka bez nijakiej pociechy zostawić? Wszelako, poznawszy, że nic nie wskóram, postanowiłem jechać do Skrzetuskiego. On przecie najlepszy jego przyjaciel, a pan Zagłoba drugi; może mu jako do serca trafią, a zwłaszcza pan Zagłoba, któren jest człowiek bystry i wie, jak do kogo przemówić.
— Byłeś waść u Skrzetuskich?
— Byłem, ale i tu Bóg nie pofortunił, bo oboje z panem Zagłobą wyjechali w Kaliskie, do pana Stanisława, rotmistrza. Nie umiał nikt powiedzieć, kiedy wrócą. Wówczas ja sobie pomyślałem: i tak mi droga na Żmudź, wstąpię do waćpaństwa dobrodziejstwa i opowiem, co się stało.
— Wiedziałem to dawno, że godny z waści kawaler — rzekł Kmicic.
— Nie o mnie tu chodzi, jeno o Wołodyjowskiego — odparł Charłamp — i przyznam się waćpaństwu, że się wielce o niego obawiam, ażeby umysł mu się nie pomieszał.
— Bóg go od tego uchroni — rzekła pani Andrzejowa.
— Jeśli go uchroni, to pewnikiem habit wdzieje, bo powiadam waćpaństwu, żem takiej żałości, jakom żyw, nie widział… A szkoda żołnierza! szkoda!
— Jak to szkoda? To chwały Bożej przybędzie — ozwała się znów Kmicicowa.
Charłamp począł wąsami ruszać i trzeć czoło.
— Owóż, mościa dobrodziko… albo przybędzie, albo i nie przybędzie. Policzcie-no waćpaństwo, ilu to on pogan i heretyków w ży-
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/015
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.