Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 1024.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbyszko milczał, albowiem stracił do niej zupełnie dawną śmiałość i bał się ją spłoszyć niebacznem słowem. I wbrew temu, co widziały jego oczy, sam w siebie wmawiał, że ona mu tylko siostrzaną przychylność gwoli Maćkowej przyjaźni okazuje.
I raz począł mówić z Maćkiem. Starał się mówić niby spokojnie, a nawet obojętnie, i ani się spostrzegł, jak słowa jego stawały się coraz podobniejsze do skargi przez pół gorzkiej, a przez pół smutnej. Maćko zaś wysłuchał cierpliwie wszystkiego, a w końcu rzekł tylko jedno jedyne słowo:
— Głupiś!
I wyszedł z izby.
Ale na „oborze“ począł zacierać ręce i klepać się w wielkiej radości po udach.
— Ha! — mówił sobie: — wtedy, kiedy ot tanio mogła przyjść, toś i patrzeć na nią nie chciał, najedz-że się teraz strachu, kiedyś głupi. Ja będę kasztel stawiał, a ty się przez ten czas oblizuj. Nic ci nie rzekę i bielma z oczu nie zdejmę, choćbyś rżał głośniej od wszystkich koni w Bogdańcu. Gdzie wióry na żarzewiu leżą, tam i tak prędzej czy później płomień buchnie, ale ja ci nie będę na żarzewie dmuchał, bo tak myślę, że i nie trzeba.
I nie tylko nie dmuchał, ale się nawet Zbyszkowi sprzeciwiał i drażnił go, jako stary przechera, który rad igra z niedoświadczeniem młodzieńczem. Więc razu pewnego, gdy Zbyszko