Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0790.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Złością widać z nim nic nie wskórasz, ale dobrocią możesz go jako wosk ugnieść.
— Taki to już naród — odpowiedział Zbyszko, — jeno Krzyżacy o tem nie wiedzą.
I to rzekłszy, kazał przywieść przed ognisko pana de Lorche, który wypoczywał w szałasie; jakoż po chwili przyprowadził go Czech, rozbrojonego, bez hełmu, jeno w skórzanym kaftanie, na którym wyciśnięte były pręgi od pancerza, i w czerwonej mycce na głowie. De Lorche wiedział już przez giermka, czyim jest jeńcem, ale właśnie dla tego przyszedł chłodny, dumny, z twarzą, na której przy blasku płomienia można było czytać upór i wzgardę.
— Dziękuj Bogu — rzekł mu Zbyszko — iże cię podał w moje ręce, bo nic ci ode mnie nie grozi.
I wyciągnął ku niemu przyjaźnie dłoń, lecz de Lorche ani się poruszył.
— Nie podaję ręki rycerzom, którzy cześć rycerską pohańbili, z Saracenami przeciw chrześcijanom walcząc.
Jeden z obecnych Mazurów przełożył jego słowa, których znaczenia Zbyszko i tak się zresztą domyślił. Więc w pierwszej chwili zagotowała się w nim krew, jak ukrop.
— Głupcze! — krzyknął, chwytając mimowoli za rękojść mizerykordyi.
A de Lorche podniósł głowę.
— Zabij mnie — rzekł — wiem, iż wy nie szczędzicie jeńców.