Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0703.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żny: jakoże go było w takim dziadzie uznać. Ale gdy panienka rzekła, że jedziem do Szczytna, a on wyć począł, zaraz mi się oczy otwarły.
Maćko zamyślił się.
— Ze Spychowa trzebaby go księciu zawieźć, który przecie takiej krzywdy, znacznemu człowiekowi wyrządzonej, płazem puścić nie może.
— Wyprą się, panie: porwali mu zdradą dziecko i wyparli się, a o panu ze Spychowa powiedzą, że w bitwie i język i rękę i oczy utracił.
— Słusznie — rzekł. — Toć-że oni i samego księcia swego czasu porwali. Nie może on z nimi wojować, bo nie podoła, chybaby mu nasz król pomógł. Gadają ludzie i gadają o wielkiej wojnie, a tu ani małej nie ma.
— Jest z księciem Witoldem.
— Chwalić Boga, że choć ten ich za nic ma... Hej! Kniaź Witold, to mi kniaź! A chytrością go też nie zmogą, bo on jeden chytrzejszy, niż oni wszyscy razem. Bywało przycisną go psiejuchy tak, że zguba nad nim, jako miecz nad głową, a on się jako wąż wyśliznie i zaraz ich ukąsi... Strzeż go się, gdy cię bije, ale bardziej się strzeż, gdy cię głaszcze.
— Takiż on jest ze wszystkimi?
— Nie ze wszystkimi, jeno z Krzyżaki. Z innymi dobry i hojny kniaź!
Tu zamyślił się Maćko, jakby chcąc lepiej sobie Witolda przypomnieć.
— Całkiem to inny człek, niż tutejsi książęta — rzekł wreszcie. — Powinien był Zbyszko