Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0469.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zawzięty, i że gdy raz co przedsięweźmie, to już nie zaniecha, póki na swojem nie postawi.
Poczem zabrał głos ksiądz Wyszoniek.
— Był niegdyś w Zakonie posłuch, — rzekł — i żaden komtur nie śmiał bez pozwoleństwa kapituły i mistrzowego nic na swoją rękę poczynać. Dla tego Bóg podał w ich ręce kraje tak znaczne, że prawie ich nad wszelką inną ziemską potęgę wywyższył. Ale teraz niemasz między nimi ni posłuchu, ni prawdy, ni uczciwości, ni wiary. Nic, jeno chciwość a złoba taka, jakoby wilkami, nie ludźmi, byli. Jakże im słuchać przykazań mistrza, albo kapituły, skoroć i Boskich nie słuchają? Każdy na swoim zamku jako książę udzielny siedzi — i jeden drugiemu w złem pomaga. Poskarżym się mistrzowi — a oni się zaprą. Mistrz każe im dziewkę oddać, a oni nie oddadzą — albo rzekną: „Niemasz jej u nas, bośmy jej nie porywali.“ Każe im przysiądz, to i przysięgną. Co tedy nam robić?
— Co robić? — rzekł pan z Długolasu. — Niech Jurand jedzie do Spychowa. Jeśli ją porwali dla okupu, albo, by ją na de Bergowa wymienić, to muszą dać znać i dadzą znać nie komu innemu, jeno Jurandowi.
— Porwali ją ci, którzy do leśnego dworca przyjeżdżali — rzekł ksiądz.
— To ich mistrz pod sąd odda, albo każe im pole Jurandowi dać.
— Pole — zawołał Zbyszko — mnie muszą dać, bom ja ich wpierw pozwał!