Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Krzyżacy 0456.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gdzie jednak nie trafili na ślady ludzi i koni. Łąka między olszniakami a gościńcem lśniła się zarazem w blasku księżyca, i na białej, smutnej jej powierzchni widać było wprawdzie zdala tu i owdzie kilka ciemniejszych plam, ale były to także wilki, które za zbliżeniem się ludzi poczynały szybko umykać.
— Wasza miłość! — rzekł wreszcie Czech: — próżno tu jeździm i szukamy, bo panny ze Spychowa nie było w orszaku.
— Na gościniec! — odpowiedział Zbyszko.
— Nie znajdziem i na gościńcu. Patrzałem ja dobrze, czy na których saniach nie było jakowych łubów, a w nich białogłowskich przyodziewków. Nie było nic. Panna ostała w Spychowie.
Zbyszka uderzyła trafność tej uwagi, więc odrzekł:
— Daj Bóg, aby tak było, jak mówisz.
A Czech poszedł jeszcze głębiej po rozum do głowy:
— Gdyby była gdzie w saniach, starszy pan nie byłby od niej odjechał, albo odjeżdżając, wziąłby ją do siebie na koń, i bylibyśmy ją przy nim znaleźli.
— Jedźmy tam jeszcze raz — rzekł Zbyszko zaniepokojonym głosem.
Na myśl bowiem przyszło mu, że może i było tak, jak mówił Czech. Nuż nie szukali dość starannie! Nuż Jurand wziął przed siebie na konia Danusię, a potem, gdy koń padł, Danusia odeszła do ojca, chcąc znaleźć dla niego jakowąś pomoc.