Strona:PL Helena Pajzderska-Nowelle 255.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widziałem panią przedwczoraj w kościele — rzekłem prawie na wstępie.
Zmięszała się i spuściła powieki.
— Poco mi pan to mówisz — odparła stłumionym głosem. — Wolałabym nie wiedzieć, że czyjeś oczy patrzyły na mnie wtedy.
— A ja błogosławię tę chwilę... gdyby nie ona, nie byłbym tu teraz.
— Jakto?
— Tak, pani. Ta chwila dodała mi odwagi do wyspowiadania się przed panią z tego, co inaczéj na zawsze byłbym utaił; ona mi jest rękojmią, że bądź co bądź, szyderstwo mnie nie zrazi. Czy mam mówić daléj?
Spojrzałem na nią i pierwszy raz odważyłem się powiedzieć oczyma coś więcéj nad usty.
— Odważni nie ustają wpół drogi — rzekła, wytrzymawszy mój wzrok bez zmieszania.
Ciągnąłem więc daléj:
— Cobyś pani powiedziała o człowieku, marzącym, iż gwiazda, ku któréj wszyscy z uwielbieniem podnoszą oczy, jemu jednemu tylko świecić będzie, że wolna wśród obszarów firmamentu wędrować choćby do słońca, pójdzie ponad tą wązką, szarą ścieżyną, po jakiéj on na ziemi stąpać musi i na nią wszystkie blaski swoje zleje?
— Marzyć wolno każdemu — odparła. — Marzenia są ozdobą życia.
— Tak, pani — podchwyciłem żywiéj, widząc, że mnie nie chce zrozumieć — ale biada temu,