je przelotnem spojrzeniem, a widząc, że tłuste, i mimo bladości zdrowo wygląda, wychodziła zadowolona, jak ten kto czuje, że bliźniemu z jego łaski lepiéj na świecie niż bez niéj być mogło. Adamek w istocie chował się i rozwijał nad podziw pięknie. Włoski miał kasztanowate a rudawe nieco; to jest takie, w jakich lubował się Tycyjan; — twarzyczkę ściągłą, przejrzysto-białą i delikatną i prześliczne, błękitne oczy, patrzące z poza długich czarnych rzęs z dziwnym u dziecka wyrazem zadumy i melancholii. Pomywaczka dbała o niego z troskliwością, którąbym nazwała macierzyńską, gdyby brak zupełny macierzyńskiéj w niéj czułości, nie sprzeciwiał się użyciu tego przymiotnika. Dziwna to była kobieta! Nie młoda już i nie stara jeszcze, milcząca, sztywna, powolna, sprawiała wrażenie ociosanego dopiéro zgruba, wszelako kształtnego posągu. Wszystko w niéj było twarde począwszy od rysów, a skończywszy na rurkach tęgo wykrochmalonego czepka, układających się do koła gładko przyczesanych włosów w jakieś kamienne fałdy. U dobroczyńców Adamka służyła już lat dziesięć i nikt jéj przez ten czas nie widział rozgniewaną ani uśmiechniętą. Robiła co do niéj należało, a po skończonéj pracy siadywała przy swoim kufrze, dobywając z niego jakichś sukienek dziecinnych, zabawek, obrazków i dumając nad każdą rzeczą, godzinami całemi, albo czytała w staréj książce do nabożeństwa. Czasami chodziła na Powąski. Ci co