Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki i wtulić się w tę olśniewająco białą twarz i spotkać się z temi, jak wiśnia, czerwonemi i, jak ona, soczystemi jego ustami!
Na bladą twarz Lilith wybiegł rumieniec, nie spuszczała zeń oczu. Stał przed nią w palcie z podniesionym według swego zwyczaju kołnierzem, smukły i wysoki, duże jego lazurowe oczy miały w sobie nieznany im dawniej niepokojący wyraz utęsknienia i bezustannej walki z samym sobą.
— Czy pani nie widzi, jak się męczę? — powiedział roztłuczonym głosem — odkąd pani tu jest, nie wiem, co się ze mną dzieje, nie spałem ani jednej nocy, przytem nie spełniam żadnych obowiązków, na klinikę nie chodzę i zdaje mi się, że wpadam w jakąś nerwową chorobę, z której się nie uleczę.
— I po co to wszystko? — spytała.
— Błagam panią, niech pani wyjeżdża!
— Wszak może pan do mnie nie przychodzić.
— Nie mogę, gdybym mógł!...
Jak stał w palcie opuścił się ciężko na kanapę, wyraz jego twarzy i głos miały w sobie tyle męki z przebywanej bezuży-