Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wie pan, taka przykra rzecz! Szłam w samo południe wrzucić list do pana, w ciepłe, słoneczne południe i nagle — na mojej drodze, na chodniku, w poprzek leży trup mężczyzny.
Z odkrytej jego głowy na młodą twarz, na biały gors koszuli leciała krew i rudą smugą ściekała do rynsztoka.
Ubrany czarno, elegancko, w lakierkach, które połyskiwały ironicznie w jesiennem słońcu.
W stygnących palcach trzymał świeże kwiaty, cały pęk czerwonych róż na długich łodygach, właśnie czerwonych. Może szedł się oświadczyć?
Chcąc przejść, musiałam go obejść, przystanęłam i patrzyłam w tę nieznaną, obojętną mi twarz z przerażeniem i grozą. Musiano go zabić przed chwilą, bo jeszcze pośród tej cichej, bocznej ulicy leżał sam, jedynie stróż z kamienicy stał obok i, zdjąwszy czapkę, skrobał się całą pięścią po głowie, a gdy go spytałam, czy nie wie, jak się to stało, spojrzał na mnie prawie nienawistnie i powiedział opryskliwie, z ordynarną niechęcią:
— A co ma być, niby to panna nie wie — rewolucja.