Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jące się skóry nieznośne kropelki dżdżu leciały im w oczy wraz z chłodnym wiatrem, utrudniając bystrość wzroku.
— Chciałabym, aby tak ciągle deszcz padał po moim wyjeździe — powiedziała, śmiejąc się.
— Czemu?
— Temu — przekomarzała się, jak pensjonarka — aby panu było jeszcze nudniej, jeszcze gorzej, zupełnie źle przez te dni, jakie pan tu jeszcze zabawi.
Szedł po drugiej stronie drogi i patrzył na nią pomimo irytującego deszczu, który mu w tem przeszkadzał.
— Znajomość nasza sezonowa — wyrzekł z goryczą — sezon się kończy, więc...
— A między nami dopiero się zacznie — podchwyciła.
Adamowi tchu zbrakło.
— Zacznie się... — powtórzył przyciszonym głosem — ale co?...
— Czy ja wiem, co?... — mówiła niedbale, uśmiechając się — może przyjaźń.
— Niech pani przyobieca, że napisze do mnie czasem parę słów, choć na kartce.
— To już obiecałam.
Przystanęli i oparli się o jakieś sztachety, okalające przed willą ogród.