Strona:PL Garlikowska - Misteryum.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ły w miękiej puszystej murawie, wyłaniał się ku nim wierzchołek góry następnej i znaleźli się, jak w nieskończonym wieńcu gór.
Podeszła doń i wsunęła mu rękę pod ramię. Po raz pierwszy uczuł ją tak blizko siebie, na moment uczyniło mu się duszno, po prostu zbrakło tchu.
— Panie Ada... — szepnęła miękko, pieszczotliwie — niech pan się nie żeni, szkoda pana, zmarnuje się pan, sfilistrzeje, jak tylu innych... Zresztą to takie wielkie głupstwo, taka niedorzeczność... ma pan czas, mój Boże, dwadzieścia pięć lat!
Opuścił głowę bardzo nisko i, nie odpowiadając, szedł zgnębiony i smutny.
Coś się z nim działo, czego nie pojmował, coś w nim burzyło się i powstawało, a czemu on starał się zaprzeczyć i przeciwdziałać.
Wysunęła rękę.
— Siądźmy — zawołała.
Posłusznie siadł na murawie. Z całą biernością poddawał się jej i nie oponował.
— Ale wie pan, że tu, na tej górze, podobno są węże. — Mówiąc to, uniosła swą białą suknię i owinęła ją ciasno naokoło nóg.