Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I oto ku Porzyckiemu, siedzącemu nieruchomą, czarną sylwetką na odłamie skały, płyną fale życiowe i szarpią nim i dręczą.
— Żal mi jednak, żal!... — myśli, wspominając błękitne oczy i okrągłą, wdzięczną twarzyczkę o różowych muszlach usznych, przebijających przez pianę złotych włosów.
Równocześnie jednak przypomina sobie, że już dużo przeżył takich »żalów« sezonowych. Ileż to było już takich zakopiańskich rozstań, po których serce nosi obręcz żałobną, a pocztówki latają po kilka razy na dzień...
I to wszystko ginie powoli, wraca do normalnego stanu, pocztówki kursują rzadziej i bywają coraz mniej starannie wybierane, aż wreszcie wszystko ustaje, układa się, zamiera.
I trzeba takiej chwili nadzwyczajnej, aby nagle się zbudziło i chóralnym hymnem wzbiło się w górę — jako głos pocieszenia.
— Zapomnę i ona zapomni... i staje się rzecz dobra i uczciwa.
Jakieś błękitne oczy, łzami zalane, zamigotały przed nim, ktoś jakby krzyknął, dwie ręce wyciągnięte, dwie białe ręce...
— Stanie się rzecz uczciwa... — powtórzył twardo.
Pozostał, jakby sam z sobą kończył ten obrachunek.
Jeszcze rzucił:
— Bo... dlaczego kłamała? dlaczego nie powiedziała odrazu, że on na nią pracuje, że się zapracowuje? — dlaczego?...
Podszedł do Żebrowskiego i stanąwszy nad nim, długo i uważnie patrzał.
— Taki biedny, zmarnowany, nędzny.
Nic nie zdoła oddać kontrastu pomiędzy tymi dwoma ludźmi. Ten leżący na ziemi, skurczony, żółty, z zapadłą klatką piersiową, pod swym serdakiem zziębły, jakby tylko co los ojczym zbił go sznurami przeznaczenia.
I ten, nad nim, rosły, piękny, z ustami purpurowemi,