Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przecież wyjść na ludzi. To trudno, do warsztatu ich nie oddam. A potem ulgi, pan rozumie.
— Tak, tak.
— Zdolności nie mają także. Po mnie.
— A więc — sznury?
— Niech Bóg broni! Przynajmniej to zniosłem. Dzieci moje prowadzę ambicyą. Przemawiam do nich, jak do dorosłych ludzi. Nad wiek się postarzały.
— Wiem o tem.
— Skąd?
— No... Pita.
— E!... to nic w porównaniu z chłopcami. Co pan chce, dzieci takich, jak my ludzi, nie mają nigdy owego »anielskiego« dzieciństwa. To już taki los ludzi pracy.
Porzycki mimowoli czuje się wciągnięty w to koło tych zwierzeń, które Żebrowski tak niespodziewanie przed nim roztacza. Z początku zachowuje się odpornie, patrzy na Żebrowskiego nieufnie, ironicznie, lecz powoli niknie »kochanek Tuśki«, a miejsce jego zajmuje »człowiek« rozumiejący, że największą ludzką tragedyą jest takie zgodzenie się z okrucieństwem przeznaczenia, jakie ma przed sobą...
— Pan nie uwierzy — ciągnie dalej Żebrowski, jak mi nieraz tych dzieci żal. Ot... pojechały niby na wakacye. I tam... kują, kują bez przerwy. Muszą. Więc co im z tej wsi? co?... Przejdzie ich wiek najpiękniejszy, jak mnie przeszedł.
Umilkł na chwilę i dodał ze smutnym uśmiechem.
— Czy pan wie, że ta wycieczka dzisiejsza, to dla mnie pierwsza, prawdziwie dobra chwila w życiu... Cały dzień wśród gór i teraz ta noc!... Bardzo jestem szczęśliwy... Nie zapomnę tego panu nigdy.
Porzycki powstał i odszedł trochę w bok. Ogarnął go straszny smutek i wstyd. Ten człowiek wdzięczny mu jest za to, że wlókł go po górach bez żadnej względności, mając do niego taką straszną złość w duszy. I za to wdzięczny! I za tę okruszynę pozornej swobody, szerszego oddechu duszy, którą warunki życia skurczyły tak bezlitośnie.