Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/408

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uczyłem, idąc do szkoły, na ulicy się uczyłem, jedząc, się uczyłem... ciągle, ciągle...
Porzycki mimowoli słucha.
Bo to już nie ten skrzek filistra, to coś innego tam płynie z tej biednej, do ziemi przytulonej postaci.
— Należało przedstawić rodzicom, że panu ciężko; byliby panem inaczej pokierowali.
Chwilka milczenia.
I potem znów głos Żebrowskiego.
— Tak... należało. Ale to było niepodobieństwem.
— Dlaczego?
— Rodzice moi byli bardzo srodzy. Kazali i tak być musiało. Mówiono, że jestem leniwy. Kułem ciągle. Gdzie mnie było o »sportach« myśleć... gdzie!...
Porzycki myśli o swojej matce, o tej łagodnej, miłej, dobrej matce, która z taką umiejętnością ważyła zbyt ciężki bagaż szkolnej wiedzy dla jego mózgu i nie winiła go, gdy drugi rok w klasie pozostał.
— No... ale potem.
Żebrowski ramionami wzruszył.
— Co — potem? Trzeba było zarabiać korepetycyami, wcześnie o kawałku chleba myśleć. A gdy się raz do biura dostało, to już... amen! — po wszystkiem!
Mętnemi źrenicami w ogień spojrzał.
— Taka była moja młodość! — wyrzekł, jakby sam do siebie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zdawało się, że nagle otworzył się jakiś bardzo biedny i bardzo nędzny kwiat. Jeden z tych kwiatów, co to pozór mają zeschłych badyli, które wicher jesienny w błoto mogilne wtoczy.
Taki widoczny czar był nocy tej górskiej, ciszy tej wielkiej, wśród której dusza Tatr senna, a dobroci pełna, rozsnuwała się cała jakby mgła, jakby to najlepsze, co przenika w serce ludzkie i zastygłe łzy roztapia na dobroczynną rosę.
Przy złocie ogniska, wśród wilgotnego ruchu leży