Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A... czy się las od tego stosu nie zapali? — zapytał nagle, stając z patykami w ręku — bo to u nas, w Królestwie, to ciągle się lasy palą.
— Może... szczególnie, jeżeli się skała stopi... — odparł Porzycki.
Zawiesił saganek z wodą, której nabrał w płynącym ze skały potoku. Stos podpalił, buchnęły płomienie. Porzycki śpieszył się. Chciał, ażeby Żebrowski jak najprędzej zasnął i pozostawił go w spokoju. Noc minie, i on uwolni się od tej zmory, którą sobie dobrowolnie przez dobroć serca na kark ściągnął.
Żebrowski przy ogniu przykucnął i przypatrywał się z niepokojem strzelającym w górę płomieniom.
— Strasznie duży ogień — zauważył.
— Będzie jeszcze większy — twardo odparł Porzycki.
— Nie... nie... niech pan da pokój!
— Więc co? Chce pan, żeby nas niedźwiedzie pożarły?
Nic nie zdoła określić wyrazu twarzy Żebrowskiego, walczącego w tej chwili pomiędzy obawą pożaru lasów a napadu niedźwiedzi. Porzycki przymrużonemi oczyma wpatrywał się w tę twarz, zwiędłą, pochyloną nad ogniem i oświetloną od spodu jaskrawo płomieniami.
— Kretyn! marmurek! — myślał.
A w ślad za tem:
— Ekstazy miłosne... noc poślubna... troje dzieci...
Uderzył ciupagą w ogień, iskry rozprysły się, jak fajerwek.
Żebrowski ręce załamał.
— Co pan robi?...
— Mszczę się.
— Za co? na kim?...
Porzycki wykrzywił usta z ironią.
— Za to, coś pan zrobił — na panu.
— !!!
— Tak, tak.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .