Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Na ogień!
Radość dziecinna błysnęła w oczach Żebrowskiego.
— Rozpalimy ogień?
— No, a jakże pan myślał? Musimy zrobić herbatę i trzymać ogień przez noc.
— Jakto? przez noc?
— Ano — do rana.
— To my będziemy tu nocowali?
— Naturalnie. Przecież po nocy z panem nie będę wracał do Zakopanego. Jeszcze pan gdzie zleci i będzie awantura. Niech pan siada spokojnie i czeka na herbatę.
Żebrowski zafrasował się setnie.
— A to panie... a to panie!... — powtarzał, kręcąc głową.
— No co? no co?... — zapytał niecierpliwie Porzycki. — Chciałeś pan gór, masz pan góry. Trzeba brać je tak, jak są: nocą, dniem.
I dodał z nieopisaną ironią:
— Będziesz pan miał co opowiadać kolegom w biurze...
Odszedł w bok i zaczął zbierać gałęzie. Żebrowski, czy pochwycił tę ironię, czy już był zrezygnowany, dość, że westchnął, wytarł nos, oczyścił liśćmi buty i wyrzekł:
— Niech już będzie... na pańską odpowiedzialność.
— O przepraszam — szarpnął się Porzycki — jeśli niedźwiedź odgryzie panu rękę, albo nogę, ja panu odszkodowania płacić nie będę.
Żebrowski zamilkł, patrzył chwilę z niepokojem na sunące dokoła cienie, wreszcie wyrzekł nieśmiało.
— Ja panu pomogę.
— Siedź pan!...
Ale Żebrowski zaczął także zbierać patyczki i znosić je na stos, układany zręcznie przez Porzyckiego. Robił to jak mały chłopiec, bawiący się w »ogień«. Kamizelkę miał rozdartą, przez to rozdarcie widać było stare szelki, powiązane pracowicie w nadzwyczajne węzły. Pod rękawem koszuli sterczały kościste, ściśnięte ramiona.
Zapadłe piersi, brzuch, tworzyły całość, na wskróś zjedzoną życiem i nędzą kieratowej pracy.