Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzydkiego wspomnienia, takem się pasł myślą o nich potem, w zaduchu kulis i garderób, aż tu ten skrzekuń zachwaszcza mi je swojem ględzeniem i szkaradztwem... Dobrze mi tak, pocom się uniósł wspaniałomyślnością pocom go brał!... Dobrze mi tak za moje dobre serce!...
Przypomina sobie ślepie, poczciwie go proszące w blasku księżyca.
— No i co?... no i co?... prosił, bo dureń myślał, że iść w góry, to dla takiego pokurcza biurowego, jak on! Szczęściem przynajmniej, że nie gada, a to nagdakał się cały dzień bez przerwy... Wstrętny!...
Równa go z pięknem, które się tak zwaliło na nich z przepychem i grozą. On wie, że on, Porzycki, nie traci nic w tej dzikości głazów i zwalonych drzew, że sam jest prosty, śmigły, jak sosna, a świeży, jak te górskie potoki, co mu pod stopami rwą się jak szalone, waląc o kamienie z furyą i szałem.
Lecz... ten... tam, w swym zbyt dużym serdaku, śmieszna pchła okulawiała, chcąca skakać i padająca na słabe łapy...
I to wszystko w słońcu, wśród majestatu gór, w ich dzikiem łonie.
I gdybyż mu to sprawiło jaką rzeczywistą przyjemność. Ale — lezie ot!... przez ciekawość. Ciągle staje, wciąga powietrze i mówi.
— A to panie!...
Z początku Porzycki bawi się tem wszystkiem. Tak, jak niańka, gdy uczy chodzić małe dziecko. Potem, gdy Żebrowski zaczyna się stawać rozmowny, obserwuje go, jak aktor obserwuje zawsze i wszędzie »typy«, mogące mu się przydać w karyerze scenicznej, wreszcie, gdy wchodzą w głąb, gdy dokoła nich ściele się tajemniczość i wielkie piękno barw, światło linii, gdy melancholia nieprzeniknionego i zda się nigdy niezbadanego piękna otaczać ich i wchłaniać w siebie zaczyna, rodzi się teraz w Porzyckim naprzód krytycyzm, a w ślad za nim wstręt i złość nieokreślona.