Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oczy jej błyszczą, usta płoną, jak kwiat granatu. Wachluje się, przechylona na krześle. Do ramienia jej prawie przywarty, szepce Porzycki słodkie, miłe słowa. Od czasu do czasu spotykają się ich oczy i przeszywają tak miłosnem spojrzeniem, że staje się aż bolesne siłą swoją. I ręce dążą ku sobie. Zbiegają się za wachlarzem, pod serwetą, na wiązance kwiecia. Sznapsia i aktorzy to widzą, lecz patrzą na tę rzecz filozoficznie. Mężczyźni zazdroszczą. Markowska może śledzi ze smutkiem, jakby z żalem, ale i ona widocznie jest w stadyum pewnego flirtu z jednym z aktorów. — Przynoszą lody i szampana. Jowialny komik, stary kawaler, przysiadł się do Pity i dolewa jej wina. Tuśka od czasu do czasu przytomnieje, a wtedy surowo zwraca się ku córce i upomina ją, aby nie jadła słodyczy i nie piła wina. Lecz Pita, rozbawiona konceptami komika, którego okrągła, tłusta, różowa twarz bawi ją niepomiernie, daje się namówić przez niego do »nieposłuszeństwa« i w sekrecie popija z jego kieliszka benedyktynkę.
W restauracyi przepełnienie. Tańce dogasają, zmęczone pięty żądają wypoczynku. Późna noc powoli rozsunęła się nad Tatrami. Deszcz przestał padać, jakaś uroczysta zapanowała cisza. Od lasów płynie woń przepojonych wilgocią mchów. Coś radosnego, wielkiego zwiastuje ta woń...
Lecz zbici w tłum ludzie nic o tem nie wiedzą. Chłoną w siebie swąd kuchenny, ostrą woń spoconych ciał, dym cygar i podniecają się sztucznie, aby przepchać się ku śmierci.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Proch jesteś — w proch się obrócisz!
W proch?
Od Tatr, od gór, od hal, skrzydła się jakieś rozwiały. Limby samotnie rosnące żyją, dzwonki liliowe żyją, mchy krwawe żyją, złotogłów drga życiem. Smereki dyszą wonią.
Od Tatr, od gór, od hal, skrzydła się jakieś rozwiały...