Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On przecież jest dobry w gruncie. Bardzo kochał dziecko: gdy była słabsza, znosił jej farby, uczył ją rysować, zajmował się nią. Gdy umarła, napisał do mnie list ogromnie serdeczny.
— Nie był przy śmierci?
— Nie, był gdzieindziej angażowany. Byłam wtedy sama.
To słowo pada ołowiem, bryłą kamienia w to wykoronkowane gniazdo. I robi się nagle dokoła pusto, strasznie zimno...
Tuśka doznaje jednak jakiejś ulgi na myśl, że nie było pomiędzy tem dwojgiem takich nocy przedzgonnych, takich pochylań się nad kołyską, gdzie złoty snop włosów gaśnie w blasku stygnącego życia.
Na kurytarzu rozlegają się hałasy. Trzaskania drzwiami, krzyki. Przedstawienie skończone, nastąpią teraz tańce.
Teraz widocznem jest, że aktorka chce coś powiedzieć Tuśce, że się z czemś waha, do czegoś zmierza.
Stoi już przy drzwiach z ręką na klamce, piękna, malarska, stylowa — oczy wielkie, niezwykle uduchowione w Tuśkę wpiła. W oczach tych całe życie zamknięte — smutne, ciężkie życie.
— Wie pani — zaczyna wreszcie — co mi było najstraszniejsze, gdy dziecko umarło? — Oto myśl, że może jej śmierć, to kara za to, co ludzie winą nazywają... Winą... Pani rozumie? Tak się to już utarła ta nazwa. To niby przesądy. Ale to my, z lepszych domów, mamy widocznie we krwi, wyzbyć się trudno! Czasem ludzie nazywają to... grzechem!...
Tuśka aż zadrgała.
Ta wysmukła czarna postać na tle białem, te oczy dziwne i ten szept:
— Grzech... grzech...
— Idę do Pity, ona tam sama! — mówi aktorka, wysuwając się z pokoju.
Słychać dźwięki orkiestry przez drzwi otwarte, a potem znów trochę ciszy.
Tuśka zaczyna się ubierać.
Siada przed lustrem i, spojrzawszy na swoją twarz,