Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Izba ta jest pełna świata innego, nie tego, który powinien być jej światem, lecz tego, który tu się wkradł podstępnie...
Czy jednak bez jej wiedzy?
Przejmuje ją znów lodowy dreszcz.
Wszak temu wszystkiemu, co się tu działo, ona była obecna...
— Tak — była obecną, ale tylko obecną. Pozwalała, iż dział się cały łańcuch zdarzeń, co więcej, dopomagała do tego, że się właśnie działo...
Czy więc w ten sposób ona nie była winną, iż Porzycki postąpił dziś z nią tak, jak to się zdarzyło?...
Czy nie wyzwała ona niejako tego pocałunku, tego wyładowania się namiętności? Czyż codziennie niezliczoną ilość razy takie pocałunki nie drżały na ich ustach, przesyłane ku sobie wzrokiem?
A więc...
Czyż należy tak bardzo winić Porzyckiego?
Wiatr łopoce po szybach coraz gwałtowniej. Jakiś niepokój szeleści dokoła chałupy. Coś niewidzialnego i groźnego od gór się czai...
Grzech!... grzech!...
Tuśka zasłania oczy skostniałemi rękoma.
Jasno teraz spojrzała w głąb siebie.
Uraza do Porzyckiego za to gwałtowne garnięcie się do niej topnieje, ginie, lecz inny, stokroć silniejszy żal wzbiera i dławi.
Zazdrość, zazdrość szalona na myśl, że on teraz z tem ciepłem niezrównanem w oczy tamtej swej dawnej kochanki patrzył...
— Z nią jest teraz, z nią...
Aż jęknęły wiązania chałupy. — Ze świeżo zbudowanej wicher belki strącił... Pita porwała się na posłaniu.
— To nic, to wicher... śpij!...
Dziecko senne opadło jak kłos.
I znów jęki wichru, szalenie ulewy, pełzanie po kątach gadów.
Tak mija długa chwila.