Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dokoła niej wszystko przypominało jej ubiegłe wieczory, spędzone z Porzyckim: niedojedzone ciastka złożone były na oknie, na talerzyku pachniały poziomki, woń szpilkowa przepełniała powietrze. Farby Pity leżały rozrzucone na stole... Wszystko przypominało na każdym kroku tego człowieka, który tak niebacznie założył tu swój miły, cichy »dom« i teraz odszedł, nie obejrzawszy się nawet za nią.
— Ile on musiał już mieć takich gniazd — myślała Tuśka z goryczą. — Ile!...
— Poco on tu do mnie przyszedł... po co?... — dodała w duszy — teraz mi będzie strasznie...
Myślą pobiegła w dawne swe życie.
Wydało się jej straszne, jałowe, bez jaśniejszego promienia, bez ciepła, bez światła.
— Gdyby nie on, byłoby mi wystarczało!...
Zmarszczyła brwi, zacięła usta z uporem.
— Musi wystarczyć? — pomyślała.
— Musi!...
Prawie już czarno było w pokoju.
Na rogu komody błyskał jakiś wazonik z pękiem maków rozstrzępionych, wesołych.
Precz z tem! — postanowiła.
Wstała cicho, aby nie zbudzić Pity, wzięła kwiaty, ciastka, poziomki, wyniosła na werandę i rzuciła w błoto. Farb Pity nie ruszała, bo nie chciała tłómaczyć się przed dzieckiem. Pozostała chwilę na werandzie. Wiatr smagał ją z szaloną zaciętością. W jednej chwili miała twarz i włosy zlane deszczem. Ale to jej nie otrzeźwiło. Przeciwnie, zdenerwowało jeszcze więcej.
— Tak... tak!... powtarzała, poddając się tej lodowej chłoście.
Zdawało się jej, że w ten sposób karze się za swe przewinienia. Fizycznych cierpień zapragnęła jaknajwięcej. Sądziła, iż w ten sposób zagłuszy moralną udrękę. Po chwili oswoiła się z szarugą i ulewą. Cofnęła gwałtownie głowę i natrafiła na kant drzwi. Uderzyła się silnie. Ten ból sprawił jej chwilową ulgę.
Ponowiła uderzenie.