Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeżeli są szczerzy, to dlatego, że nie są zdolni do utrzymania nawet własnej tajemnicy.
Jeżeli kłamią, to folgują chęci upiększenia wszystkiego nawet siebie samych.
W gruncie rzeczy niema wielkiej różnicy.
Jedno i drugie nie ma właściwie celu.
Porzycki, gdy Tuśka pracowicie kłamie, kim i czem jest, patrzy z lubością na jej rozwiane umiejętnie fale włosów, na jej śliczne uszka, jak muszelki różowe, na jej podbródek zarysowany na tle błękitnej aksamitki z czystością porcelanowej maseczki.
Tuśka arabeskami cieniuje wspaniałość swego charakteru, a on śledzi nozdrza delikatne jej noska cokolwiek garbatego i myśli, że poruszają się obiecująco, jak chrapki i rozkoszuje się każdem tem poruszaniem.
Nawzajem, i ona — gdy Porzycki najdowcipniej, potrącając czasem o nutę sentymentu, kreśli obraz swej cygańskiej duszy — Tuśka ukradkiem dobiera się wzrokiem do jego rzęs jedwabnych, długich, gęstych, dziwnie zafryzowanych, tak, jak Tuśka tego nigdy jeszcze nie widziała.
— On jest śliczny! — myśli z zachwytem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A deszcz pluszcze, bije w szyby, łomoce, wstrząsa chałupą chwilami zdaje się, że zmyje ją i inne sadyby zupełnie z powierzchni ziemi. I coś jęczy, coś skarży się tam w nocnej oddali, coś bardzo biednego i nędznego, cała ludzka tragiczność, ta cała właściwa tragiczność w poznaniu zupełnej bezsilności w walce z przeznaczeniem. Łopoce to, jakby stado zranionych ptaków, co to odbieżeć chciało, hen daleko w błękity i złota słoneczne, a padły, szarugą groźną i wściekłą przybite do rozmokłej i czyhającej na ich trupy ziemi.
Ach!... jak w taką noc deszczową po zakopiańskiej dolinie rozwłóczą się łzawe skargi i jęki...
Och!... jak tam ktoś kaszle...