Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie. On ogląda się na drzwi. Ona instynktownie cofa się ku drzwiom werandy.
— Nie chcę! — powtarza raz jeszcze, tracąc siłę panowania nad sobą.
— Dlaczego? — pyta Porzycki machinalnie, ale pyta jedynie dlatego, aby nie było milczenia.
Jest bowiem przy niej i w fałdach szala rąk jej szuka.
— Nie chcę!...
Tuśka nie może wymówić nic więcej, tak bardzo jest wzruszona. Łzy jej zaczynają napływać do oczu i drżą na rzęsach, jak krople rosy. Jego usta drżą znów pragnieniem, aby te łzy wypić. Ona to czuje i ostatnim wysiłkiem otwiera drzwi od werandy.
— Nie chcę!... — rzuca jeszcze i wybiega na werandę, zatrzaskując drzwi za sobą.
Zimna fala deszczu uderza jej w twarz i opływa ją strugą lodowatą. Wicher kręci jej suknie i pled rozwiewa. Słota pastwi się nad nią, ale jednocześnie przyprowadza ją do przytomności.
On uchyla drzwi:
— Proszę wrócić... Pani zachoruje!...
Oczy jego są znów dobre, miłe, łagodne i zakochane. Wyciągnął rękę. Śliczne usta uśmiechają się prosząco.
— No... no... dobrze... już nie będę grał... Tylko niech pani wróci!
Ogarnia ją ogromny wstyd.
Ten człowiek myśli, że ona dlatego stoi na deszczu i na wichurze, aby wyłudzić od niego pewne ustępstwa. Jednocześnie przez umysł przesuwa się jej myśl, że włosy się rozfryzują, a puder spłynie z twarzy.
To wszystko tworzy dziwny amalgamat myśli, które zniewalają ją do powrócenia do izby.
Szybko przebiega mimo Porzyckiego i wpada do pokoju, w którym Pita ciągle zajęta jest swoim rysunkiem. Tuśka ukradkiem przegląda się w lustrze, chwyta puszek i po mokrej jeszcze twarzy przeciąga trochę pudru. W tej samej chwili wchodzi Porzycki. Na szczęście Tuśka w porę odrzuca puszek. Porzycki jest już ożywiony i weselszy,