Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
sześć i pół — uważaj, żeby cię nie oszukali. — Zajrzyj do gazety. Nie mam ci nic więcej do doniesienia. — Całuję ciebie i Pitę. Twój przywiązany mąż
Walery«.

Tuśce opadła ręka z listem, i siedziała tak długą chwilę na werandzie w milczeniu.
— Chory na żołądek... — myślała — ręczniki, buty... szklanka... sztuka mięsa... jakie to wszystko trywialne, jakie smutne, bezbarwne...
I takie od niej dalekie!
Niedawno jeszcze byłaby rzeczywiście zatroszczyła się o to, że on musi płukać zęby i pić herbatę z jednej szklanki, że chłopcy tak forsownie drą buty, że palmy mają weszki — a dziś nietylko, że jej to wszystko obojętne, ale przeciwnie, jakieś wstrętne.
— I o czem?... — pyta Porzycki, opierając się o balustradę werandy.
Podszedł cicho, jak kot.
Na kolana rzucił jej cudownie piękny, prawie czarny mak, pełny i rozkwitły.
Ten mak!
I ten — list.
Zmięła list i wsunęła go w torebkę — pieniądze przedtem wyjęła i umieściła za gorsem.
Mak pieściwie podniosła do ust.
— Jaki śliczny!
— Pani śliczniejsza.
— Ja?
— Tak — dziś pani jest śliczna. Oczy ma pani jeszcze turkusowsze, niż turkusy w uszach. — A... jaka cacana bluzka... Te kwadraciki wcale, wcale...
Tuśka kupiła wczoraj czarną, jedwabną bluzkę, w którą były wstawiane kwadraty z czarnej koronki. Delikatne ciało o złoto morelowym połysku przeświecało przez oczka koronki.
Porzycki oczyma w te kwadraciki się wpił.