Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie było go, nie mówiono o nim, a przecież on tu był ciągle, panował w przestrzeni sobą — swoim honorem, nazwiskiem, pomimo, że wyrzucano go za nawias długich spojrzeń i milczących uścisków ręki i całej tej podnieconej sfery uczuć, która wzrastać się zdawała z każdą godziną, z każdą chwilą.
I dziś, gdy siedzi Porzycka między Tuśką i Pitą, myśli ciągle o nim, o tym nieznajomym, a tak blizkim przez ten tajemny węzeł, jaki zaczyna się motać dokoła nich wszystkich. I ciągle mimowoli wtrąca do rozmowy tego »tatusia« — tego »męża«, jakby przyzwać go chciała na straż, na obronę tych dni kilku, gdy ona odjedzie.
Niepokoi ją także zachowanie się syna. Lulu traci humor, fantazyę. Jest więcej zamyślony, krąży ciągle dokoła Tuśki. Porzycka widywała go już takim, ale nie widywała go nigdy, jak się to dzieje. Był już zwykle zakochany poza domem. Dziś ona asystowała wszystkim fazom powolnie rozwijającej się miłości. I to ją niepokoiło, dręczyło, sprawiało ból nieledwie. Zdawało się jej, że jest to jakaś choroba, na którą ona nie ma lekarstwa i musi patrzeć, jak go ogarnia.
I w tej chwili Lulu odszedł od stołu, oparł się o balustradę werandy i melancholijnie pali papierosa. — Ta melancholia dodaje mu uroku. — Oczy przyćmiewa długą rzęsą. — Porzycka patrzy na niego i przyznaje w duszy, iż Lulu jest śliczny, zgrabny, miły i niezwykły. I lęka się i trwoży.
— Biedny pan Żebrowski!... — myśli — Boże! biedna Pita!...
Od pól dolatują zmieszane głosy — zachód nadchodzi szybko — cały szary, bezsłoneczny.
Tylko chwilę widmem srebrnem zamajaczyło słońce w chmurach i znikło. Góry pokrywają się warstwą rozwleczonej mgły.
Zanosi zdaleka deszczem.
Drogą od miasta idzie listonosz.
Zmierza prosto ku Obidowskiej chałupie.
— Depesza!