Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co?... Dziecko powinno być dzieckiem, to jest wesołością, tchnieniem gorącem, śmiechem, temperamentem. Inaczej to starość przedwczesna. To straszne.
— Moje dzieci są chowane inaczej.
— To źle! źle!...
Z pewną żywością ujęła Tuśkę za rękę.
— Starsza jestem, mam prawo dać pani pewne wskazówki. Na rozum, na takt będzie jeszcze czas. Pozwól im być sobą! Całuj, pieść, karć — ale niechaj żyją, niech żyją pełną, całą piersią! Ja tak mego syna chowałam.
Dziwny uśmiech wypłynął na usta Tuśki.
— Pani syn... — wyrzekła, i głos jej zawisł w powietrzu, dziwny, nieokreślony.
— Mój syn jest szczęśliwy.
— Tak... on...
— I ja z nim.
— Tak, wy dwoje.
Zapadło milczenie.
Coś się stało, coś weszło pomiędzy te dwie kobiety, coś jeszcze nieuchwytnego, niezrozumiałego dla nich, ale co uczuły obie tą najsubtelniejszą warstwą swej duszy.
W oczach Porzyckiej zamigotał znów ogień niepokoju.
— Czyżby?... — pomyślała.
Wpatrzyła się w Tuśkę.
Ta siedziała posępna, z okiem wbitem w żółtą powierzchnię stołu.
I było w jej całej postaci jakieś wielkie zgnębienie, jakieś zmieszanie i konieczność ciągłego udawania.
Porzycka przez długą chwilę milczała, wreszcie ujęła rękę Tuśki i pociągnęła ją ku sobie.
I tak, jak poprzednio tuliła do siebie córkę i do serca jej się dobierała słowami, tak teraz poczciwie i serdecznie myślą wnikała w zmęczoną tajnię Tuśki, która powoli, bezwiednie głowę swoją ku ramieniu Porzyckiej schyliła.
Od pola zarosłego owsem dolatywała cisza, ciągła modlitwa rozśpiewanych much i świerszczów. Upalny letni dzień spadł w dolinę Zakopiańską, jak płomienny ptak.