Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ ona jest ciężka... jakże można...
— Nic, nic.
— Pito, zejdź z kolan.
Pita posłusznie zsuwa się z kolan Porzyckiej.
— A ta panienka przyznała mi się, że ma tam w głębi jakiś żal, czy coś takiego jeszcze z wycieczki...
Tuśka przybiera z przyzwyczajenia lodowaty wyraz twarzy.
— Pita się zapomniała! — mówi z wyniosłością odpowiednią dla monarchini, karcącej damy dworu — zachowała się niewłaściwie i bez taktu. Dziwię się, że o tem mówi.
Osoba, zachowująca się »bez taktu«, kraśnieje, jak wiśnia i drepce na miejcu w swych ślicznych, białych bucikach.
Porzycka patrzy na matkę i córkę w dziwny jakiś, trochę litosny sposób. Nie wie sama, jak wybrnąć z tego obustronnego chłodu, który ku niej od tych obu istot wieje.
Wybawiła ją z tego kłopotu Tuśka.
— Idź, Pito, do izby. Tam jest twoje mleko przygotowane. A proszę cię, wypij wszystko.
Jeden dyg, powianie białych spódniczek, szarych pończoszek, złotych włosków — i Pita ginie, jak małe zjawisko.
Tuśka siada naprzeciw Porzyckiej.
— To bardzo trudna do prowadzenia dziewczynka? — pyta Porzycka.
— Nie — mówi Tuśka — jest bardzo grzeczna, uprzejma, ładnie ułożona i rozsądna. Po raz pierwszy wyszła z zakreślonej drogi, ale... niech się pani nie obrazi, mam to do zawdzięczenia panu Porzyckiemu.
— Lulusiowi?
— Tak.
— W jaki sposób?
— Tak ją rozbawił, rozpuścił, rozdokazywał, że poznać jej nie mogłam.
— Ależ... tem lepiej.
— Daruje pani!