Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uważnie igły sosnowe ze swych bronzowo-zielonych pończoch.
I nagle zapytuje:
— Czemu Pita zła?
— Ma żal, że nie wzięliśmy jej na ów wschód słońca.
— To pretensya!... Trzeba ją było wyklapsać, a potem ucałować. A tak będziecie się boczyły na siebie Bóg wie dokąd.
— Bić taką dużą dziewczynę!
— Wielka opera!
— Dzieci wogóle się nie bije.
— Albo to prawda? Bije się, kocha, całuje, tuli, stawia do kąta, kołysze... wszystko to serce dyktuje. Tylko, że to u was... to...
— To... co?
— No, nic, już o tem mówiliśmy. Niechno pani zmieni system wychowania dzieci, bo to dla nich na dalsze życie będzie zabójcze. Niech się w którem z nich obudzi kiedy trochę serca i zapragnie nawzajem serca... co będzie?
Milczała.
— Bo jedno niech pani pamięta. Ktoś, co sam serca w sobie nie pielęgnował, napróżno będzie o nie kołatał do innych... Rozumie mnie pani?
Nie odpowiada mu, ale rozumieć zaczyna.
I to także wie, że nie sposób teraz czynić mu wymówki za ów pocałunek — jemu, który tak poważnie daje jej rady co do wychowania dzieci.
Byłoby to śmieszne i nie na miejscu. Gdyby rozpoczął znów ataki, wtedy miałaby pretekst. Ale pierwsza przypominając to, o czem on zdaje się zapomniał, czy nie zrobiłaby wrażenia, iż po prostu chce powtórzenia całej poprzedniej sceny?
— Lepiej może, gdy puszczę to w niepamięć — postanawia — i udam, że nie przywiązuję żadnej do tego wagi, jak on...
— Niech-no pani zbliży się trochę do Pity — zaczyna znów Porzycki — to taka cudowna istotka. Szkoda,