Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czarnej sukni, jakby cień przywiany zdala pomiędzy kolumny drzew.
— Coś tam pod sercem świdruje? prawda? — pyta Porzycki.
Głową tylko skinęła.
Za rękę ją ujął, w oczy chce zajrzeć.
— Proszę na mnie spojrzeć...
Aby przerwać czar, Tuśka broni się uparcie.
— Nie! nie — proszę mnie puścić!...
Zaczyna się nawet śmiać z przymusem.
On puszcza jej rękę, mówiąc:
— To nic! to przyjdzie — początek jest... nie pomyliłem się.
— W czem?
— Że w pani jest na dnie więcej, niż sama przypuszczasz.
— Skąd pan to wiedzieć możesz?
— Bo pani zaczyna odczuwać piękno gór.
— No...
— Pst! nie mówić nic. Być szczerą, pozwolić sobie na zbytek szczerości. Zrzucić pancerz, maskę i wdychać w siebie to, co ku pani płynie...
— Wszystko!...
— I moje uwielbienie.
Znów jej ręki szuka.
Ona prawie rozpaczliwie woła.
— Pito! Pito!...
Popatrzył na nią prawie nieprzychylnie.
— Och! zastawianie się obecnością dziecka, jakież to banalne.
— Banalniejsze to, co pan robisz.
— Że uwielbiam?
— Nie, lecz, że mi pan o tem mówisz!
Pita zbliża się.
— Chodź mała!... — wyrzekł Porzycki — w tobie, zdaje się, nie rozrósł się jeszcze z takim przepychem chwast nieszczerości... Chodź! pójdziemy po paprocie!