Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedy mi tak dobrze!
— Ale to nie ma sensu. Pan się przeziębi. Nie można rozsypiać się na powietrzu.
— Albo to prawda... Właśnie w Zakopanem każą spać przy otwartych oknach... Ja tak śpię zawsze.
Chwilka milczenia, a potem znów senny, miły głos.
— Pani mnie lubi?
— Lubię.
— Bardzo?... Bo jak nie bardzo... to ja pójdę na jakie Liliowe, albo Pomarańczowe i prasnę się łbem na dół...
— Ależ lubię pana bardzo, tylko gdy pan posłuszny.
Podniósł głowę, spojrzał na nią zamglonemi oczyma.
— O!... pani tak do mnie mówi, jak moja mama. I... wie pani co... albo nic...
Tuśkę niemile dotknęło to macierzyńskie porównanie.
— Pan ma mamę?
— Spodziewam się!
Ożywił się nagle, otrząsnął, porwał się na nogi.
— Idę spać! — zawyrokował.
— Dobranoc!
— Dobranoc!
Zawrócił się z drogi.
— Niema pani co słodkiego? Tak przywykłem, że mi matka zawsze coś słodkiego przygotuje przed zaśnięciem. Jak się roli uczę, to jem, i czas mi się nie dłuży.
— I owszem, są pana cukierki.
Podała mu sławną bombonierkę z czerwoną kokardą. Zdawał się jednak jej nie poznawać.
Znów sen go ogarniał. Nadstawił po dziecinnemu usta.
— Wybrać samej...
Podała mu do ust cukierek. Ugryzł ją nagle w palec, roześmiał się, otworzył szeroko oczy i wionął połami serdaka.
— A co? nabrałem panią! Wcale mi się spać nie chce. Idę na rozdobędę.
— Na co?