Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tuśka wyniośle spogląda z pod przymrużonych powiek.
— O co chodzi?
— Zachodzi jakieś nieporozumienie. Panienki moje powiedziały mi, że ten brutal i bezczelnik napadł je i zwymyślał. — Właśnie chcę iść na skargę do Klimatyki. — Ten pan się myli, sądząc, że jestem z rzędu tych kobiet, które mają znajomość z aktorami...
— Proszę pani, to...
— Tak... ja i moje córki jesteśmy coś innego i taki pan nie powinien się odważać nawet mówić do nas! Są dla niego inne, odpowiedniejsze damy... Żegnam panią!...
Zakręciła krótką spódnicą. Ukazały się jakieś szydełkowe »tiuliki« dość podejrzanej czystości.
— Wątpię, czy mężuś pani będzie bardzo zadowolony — rzuciła na odchodnem.
Tuśka nie zatrzymywała jej. Weszła na werandę i usiadła na swojem krześle. Rada była, iż uniknęła konieczności robienia tej pani wymówek i rozmazywania tego, co jej córki mówiły.
Usiadła na krześle i usiłowała nie patrzeć na willę Warchlakowskiej. Zarazem jednak czuła, że obecnie »werandowanie«, zamiast przynosić jej przyjemne uczucie, będzie ją raczej kosztowało dużo przymusu i przykrości.
Lecz postanowiła nie ustąpić. Skoro wrogi obóz nie ustępował, dlaczegoż ona miała właśnie? Wyprostowała się dumnie i przybrała wyraz ironiczny.
Było jej jednak tak, jakby miała za ciasną i niewygodną sznurówkę.
Z werandy naprzeciw strzelały ku niej trzy pary oczu złośliwie i nie bezskutecznie. — »Żydówka — stara aktorzyca« — zdawały się mówić na odległość drogi. Leciały te szkaradzieństwa przez białą wstęgę gościńca, pod rozchwiane smreki, oblane jasnością złotą. I były one ni to żab rechotanie, bo w rechocie żab jest jakaś słodycz szklanej harmoniki, zdaleka grającej. Tam nie było nic, tylko brzydactwo natur płaskich, rozlubowanych w dręczeniu istot »grzecznych«...
I to było brzydkie, zwłaszcza w tem słońcu, w tem